Dziś zamiast jechać, jak było w planie, do Koyasan, postanowiliśmy zostać w Kioto. Zaopatrzeni w dzienny karnet na autobusy, ruszyliśmy z samego rana do Złotej Świątyni (Kinkakuji). Jej ostatnie dwa piętra pokryte są złotem i wygląda rzeczywiście imponująco. Do środka wejść się nie da, można tylko pospacerować w około, co też uczyniliśmy.
Przy wyjściu nieoczekiwanie zaatakowały nas stragany z różnymi specjałami (było bardzo lokalnie, bo pojawiła się tam w sprzedaży nawet sake ze złotymi płatkami:)). Pod haslem "kup szczęście" można było zaopatrzyć się w różnorakie breloczki i dzieki temu byc ustawionym do końca życia. Kuszące breloki ominęliśmy, za to spróbowaliśmy kilku smakołyków i jednomyślnie stwierdziliśmy, że nie trafiają w nasze gusta. Zaklejeni gumowymi naleśniko-ciastkami o różnych smakach, poczłapaliśmy dalej, obierając kurs na kolejną świątynię: Kiyomizuderę.
Tłumy dotarły tu już przed nami, więc powlekliśmy się żółwim tempem za wszystkimi. R na tym etapie stracił już zapał do zwiedzania i z góry wiadomo było, że świątynia mu się raczej nie spodoba. Rzeczywiście, trzeba było zwizualizować sobie ją bez tłumu turystów (rzecz w Japonii raczej nie spotykana, a tym bardziej w okresie Golden Week), wtedy nabierała uroku. Kryta przepiękną strzechą, usytuowana na wzgórzu i otoczona gęstym lasem oferowała cudowną panoramę Kioto.
Z Kiyomizudery ruszyliśmy wąskimi uliczkami na spacer po okolicy, podziwiając tradycyjne drewniane japońskie domki, piękne kimona i kolejne świątynie. Nagle przemknęły koło nas dwie gejsze, a ponieważ sami Japończycy robili im zdjęcia, odważyliśmy się i my. Potem w bocznej uliczce wypatrzyliśmy jeszcze pięć kolejnych i zaczęliśmy podejrzewać, że może to zwykłe dziewczyny w wypożyczonych strojach. Jakby nie było, wyglądały pięknie!
Po krótkim odpoczynku w parku i zjedzeniu lodów o smaku wszechobecnej w Japonii machy, dotarliśmy do Gionu- słynnej w Kioto dzielnicy gejsz. Przez chwilę sunęliśmy w tłumie główną ulicą Shijo Avenue, aż dotarliśmy do kanału Shirakawa, urokliwego miejsca z drewnianymi domkami, obsadzonego wierzbami i mającego tę fantastyczną zaletę, że dużo mniej uczęszczanego. Odetchnęliśmy chwilę od turystycznego gwaru, by w końcu udać się do Pontocho na kolację.
Usiedliśmy przy barze, ponieważ nie było już miejsca przy stolikach. Okazał się to strzał w dziesiątkę. Siedzieliśmy tam tylko my, a na przeciwko panowie przerzucali na wokach ciekawe dania. N była zafascynowana. Zjadła rosół z pierogami zabawiana uśmiechami kucharzy, a my w tym czasie spałaszowaliśmy spring rolls-y oraz zamówione makarony.
Po tak udanym wieczorze ruszyliśmy do domu na zasłużoną drzemkę.
0 comments:
Post a Comment