(11.05)
Znów pobudka o nieludzkiej porze, tym razem o 4:00. Po 2 drzemkach i 3 śniadaniach zrobiła się 10:00 i N była gotowa do drogi. Ponieważ z wczorajszej choroby został jej tylko katar, ruszyliśmy do Noboribetsu. 1h15 w pociągu, potem krótka jazda autobusem i dotarliśmy do Noboribetsu Onsen. Stamtąd zaczynał się szlak trekkingowy po Jigokudani, czyli Piekielnej Dolinie.
W onsenie przywitała nas cała armia kiczowatych figur demonów, które R, zafascynowany, postanowił uwiecznić na zdjęciach. Biegał z aparatem cały dzień, dokumentując ten, jak sam go później nazwał, festiwal kiczu. Efekt jego trudu zamieszczamy poniżej:) Do kompletu zabrakło mu jednak najokazalszego trofeum: monstrualnego posągu czerwonego demona ze szkaradnym napisem "welcome", który mijaliśmy dwukrotnie jadąc autobusem na szlak. R pozostał niepocieszony po takiej stracie ;)
W onsenie przywitała nas cała armia kiczowatych figur demonów, które R, zafascynowany, postanowił uwiecznić na zdjęciach. Biegał z aparatem cały dzień, dokumentując ten, jak sam go później nazwał, festiwal kiczu. Efekt jego trudu zamieszczamy poniżej:) Do kompletu zabrakło mu jednak najokazalszego trofeum: monstrualnego posągu czerwonego demona ze szkaradnym napisem "welcome", który mijaliśmy dwukrotnie jadąc autobusem na szlak. R pozostał niepocieszony po takiej stracie ;)
Po pstryknięciu kilku fotek kolorowym badziewiom, zrobiła się pora lunchu, więc postanowiliśmy szybko coś zjeść w jednym z barów. Wybraliśmy z menu szaszłyki z grilla z ryżem i zasiedliśmy przy ławach, czekając. Po 30 minutach, gdy wykorzystaliśmy już wszystkie pomysły na zabawienie N, a nasz głód sięgał zenitu, z przerażeniem zauważyliśmy, że kucharz właśnie zaczyna układać surowe mięso na ruszt... oznaczało to dla nas kolejne 15-20 min czekania.Knajpę obsługiwało 2 panów, którzy nie radzili sobie kompletnie z równoległym przygotowaniem potraw i wydawali dania jedno po drugim, wg kolejności zamówień. Grill stał więc przez pierwsze 30 min pusty, a nasze dania w sferze marzeń- musieliśmy poczekać, aż pozostałe 10 osób otrzyma wszystkie swoje zamówione dania, zanim nasze zaczną się smażyć:) W końcu się doczekaliśmy, było pysznie, ale szybki lunch przerodził się w 1,5 h przerwę.
Posileni, ale wciąż lekko sfrustrowani czekaniem, ruszyliśmy do Jigokudani. Pierwszy przystanek to dymiąca panorama. Robiła ogromne wrażenie, ale dopiero po przeciśnięciu się pomiędzy wycieczkowym tłumem. Z naszym szczęściem trafiliśmy akurat na dwa autobusy japońskich "zwiedzaczy". Poczekaliśmy zatem, aż skończy im się miejsce na kartach pamięci i w delikatnej mżawce podziwialiśmy widoki. W powietrzu czuć było zapach siarki, nad pagórkami unosiła się nieustannie para, a woda w gorących źródłach aż bulgotała. Po chwili zadumy, gdy byliśmy już sami, przestudiowaliśmy mapkę i zdecydowaliśmy się na szlak idący do Oyunumagawa Natural Foot Bath.
Trochę schodami, trochę żlebem i po kałużach, zaliczyliśmy po drodze kilka wspaniałych miejsc, w tym piękne, ogromne, dymiące jezioro, aż w końcu dotarliśmy do zakątka moczenia nóg. R przejął śpiącą N, a ja mogłam kontemplować sielankowe widoki z nogami zanurzonymi w ciepłym strumyku.
Trochę schodami, trochę żlebem i po kałużach, zaliczyliśmy po drodze kilka wspaniałych miejsc, w tym piękne, ogromne, dymiące jezioro, aż w końcu dotarliśmy do zakątka moczenia nóg. R przejął śpiącą N, a ja mogłam kontemplować sielankowe widoki z nogami zanurzonymi w ciepłym strumyku.
W pełni zrelaksowani (przynajmniej ja ;) udaliśmy się w drogę powrotną pociągiem. Na stacji głównej w Sapporo sushi zbytnio kusiło by z niego zrezygnować. Poszliśmy zatem po raz trzeci po numerek i stanęliśmy w kolejce:)
Festiwal kiczu |
0 comments:
Post a Comment